Aby przedstawić pełen obraz naszego przedsięwzięcia zwanego „budowa tarasu” postanowiłam zrobić małą dokumentację fotograficzną. Nie jest ona zbyt dokładna, bo kiedy w rękach trzyma się łopatę to trudno chwycić jeszcze aparat, ale mam nadzieję, że mimo wszystko udało mi się złapać to, co najważniejsze, a mianowicie – jak powstało coś z niczego.
Tak nasz taras wyglądał mniej więcej kilka miesięcy po tym jak otrzymaliśmy klucze do mieszkania (wcześniej nie było na nim nic, oprócz kilku chodnikowych płyt i masy kamieni różnej wielkości, które miały zastępować trawnik).

Potem przechodził masę różnorakich metamorfoz – zainteresowanych odsyłam tutaj oraz tutaj. I nie mówię, że było wtedy źle, bo całkiem przyjemnie się tu czas spędzało. Jednak marzenia moje były ciut inne. Przede wszystkim chciałam drewniany podest z prawdziwego zdarzenia, który nie będzie się uginał pod ciężarem naszych ciał, bo ten, który zrobiliśmy na szybko niestety „chodził” razem z nami.
A więc, że podest ma być było postanowione już dawno – teraz tylko pozostało pytanie – jaki? gdzie ułożony? jak ułożony? z czego? debatowaliśmy nad deskami kompozytowymi, deskami sosnowymi, a nawet nad podestem zrobionym z palet euro. W końcu postawiliśmy na deski modrzewiowe (jak one pachniały! ach!) i zabraliśmy się za robotę!
***
Kolejne zdjęcia tylko dla ludzi o mocnych nerwach ;)
Dzień pierwszy – zaczynamy!

Prawa i lewa strona oraz główny pomocnik w akcji.

Dzień drugi – układamy bloczki (a raczej je wkopujemy – chyba najgorszy etap pracy)

Przyjechały deski :)

Bloczki na właściwych miejscach. Ziemia wywieziona – teraz wozi się księżniczka.

Dzień trzeci – legary ułożone, zamocowane i zabezpieczone drewnochronem.

Pierwsze deski ułożone (radość!), nadzór budowlany czuwa nad ilością użytych śrub.

Dzień czwarty – Więcej, więcej, coraz więcej!

Wszystkie deski ułożone. Pierwsze testy.

I pierwsze roślinki.

Dzień piąty – bawić się już można!

Dzień szósty – zabawa zabawą, ale pora wracać do pracy!

Posprzątane, drzewka posadzone, więc pora wziąć się za malowanie.

Olej przygotowany? no to zaczynamy!

malujemy, malujemy…

i dalej malujemy…

i trwało to aż 3 dni, bo niestety deszcz – nasz towarzysz, nie chciał nam ułatwić zadania…

Dzień dziewiąty – pomalowane, w miarę wysuszone, można zacząć działać dalej. Układamy więc puzzle.

Z puzzli zaczyna wyłaniać się pewien pożądany obraz.

Dzień dziesiąty – od rana praca wre. Sadzimy lawendę, siejemy trawę, podlewamy…

W tym momencie nasza zielona enklawa wyglądała już mniej więcej tak jak ja tego oczekiwałam. Po drodze jednak zostaliśmy postawieni przed małym dylematem, co zrobić z dziurą (głęboką na około pół metra, roboczo zwaną przez nas basenem), która powstała w wyniku wybrania ziemi, potrzebnej nam w innym miejscu? okazało się, że ziemie, którą wywieźliśmy wcześniej trzeba przywieźć z powrotem. Ale jak? taczkami się nie dało pod górkę wjechać, bo zbyt stromo. Decyzja więc zapadła – wozimy przez mieszkanie ;) i tym oto sposobem przez środek naszego mieszkania przejechało 15 taczek z ziemią – pozdrawiamy sąsiadów, którzy myśleli, że już zwariowaliśmy do reszty… żałuję, że nie mam zdjęcia dokumentującego ten proceder… dziurę jednak zasypaliśmy, a w miejscu gdzie stoi Mała Po na powyższym zdjęciu już rośnie trawa!
CDN.
PS. Gratuluję serdecznie tym, którzy przebrnęli przez te zdjęcia;) i przede wszystkim dziękuję Michałowi, który był całą siłą sprawczą powyższego zamieszania – najlepszy fachman w okolicy, a zarazem mój bratanek :D! w razie czego służę nr telefonu!