Idąc wczoraj na spacer mijamy targ, na którym stoi setki dyń. Małe, większe, ogromne, w każdej chyba odmianie… wygląda to cudnie… przyglądam się chwilkę a w końcu rzucam w kierunku Małej Po:
– Polciu jak będziemy wracać to kupimy sobie dynię…
– No kupimy. Na Halloween!- ??? ( tu szczęka opada mi do samych kolan) Jak to na Halloween? skąd wiesz, że na Halloween kupuje się dynie?
– bo ja wiem wszystko! jestem sprytna! (uśmiech od ucha do ucha i duma, że matkę zagięła)
Metodą pytań i odpowiedzi okazało się, że oglądała u babci jakąś bajkę „na czasie”. Nie wiem na ile sobie zdaje sprawę z tego co to to Halloween jest, z czym to się je i o co chodzi. Nie wie co to zabawa w cukierek albo psikus i pewnie jeszcze jakiś czas pozostanie w błogiej nieświadomości, bo ja nie zamierzam w tajniki tego święta-nie święta jej wprowadzać. Nie mam nic przeciwko Halloween oraz pajęczynowej i potworzastej otoczce tego dnia. Jednak nie chciałabym, aby kiedyś w przyszłości moje dziecko zapomniało o dniu Wszystkich Świętych, bo Halloween będzie bardziej „chwytliwe”…
Dzisiaj jednak kupiłam dynie, zrobiłam lampion, ale nie zgodnie z celtycką, amerykańską czy jeszcze inkszą tradycją. Zrobiłam, bo widziałam, ile radości sprawi jej ta „świecąca buźka”. Nie zrobiłyśmy potwora, a buzię uśmiechniętą, bo bardziej o sam pomysł lampionu z dyni nam chodziło. Bo to po prostu ładne jest i wcale nie musi iść za wydrążoną dynia jakaś konkretna ideologia…
Zostawiłyśmy zapalone dynie oraz inne lampiony i poszłyśmy na spacer, aby z daleka mogła podziwiać nasz oświetlony taras… uśmiech od ucha do ucha, bo buźka do niej mruga :)
Ale jutro mam zamiar pokazać jej oświetlony tysiącem zniczy cmentarz i mam nadzieję, że jednak ten widok wywrze na niej większe wrażenie…