Emocje około urodzinowe już opadły niczym tabuny kurzu na polnej drodze w piękny letni dzień po przejeździe szybkiego samochodu. Wszystko powoli wraca na właściwe ścieżki codziennego życia. Powoli wyłania się nasza podłoga spod stert papierów, w które zapakowane były prezenty. Nasze odnóża już nie są spowite we wstążki, no i najważniejsze wyrwaliśmy się w końcu ze standardów urodzinowego odżywiania czyli na śniadanie tort, na obiad tort, na kolację tort, a wszystko popite szampanem w kolorze pink o zawartości alkoholu równej 0%. Jednym słowem wychodzimy na prostą. Jest nadzieja, że tak szalony tydzień powtórzymy dopiero za rok. Chociaż biorę poprawkę na okoliczność tego, iż za kilkadziesiąt dni obchodzę całkiem okrągłe urodziny, więc możemy urodzinowy maraton powtórzyć chociaż w małym stopniu ;)
No ale wróćmy do tego dnia najbardziej ważnego z ważnych. Dzień 4 urodzin Małej Po. Zaplanowany był dużo, dużo wcześniej. Miał być nasz od początku do końca. Bez żadnych przyjęć, tortów i strzelających szampanów. Zwyczajnie niezwyczajny. Podobny chociaż ciut do tego dnia z przed 4 lat, kiedy to Mama z Tatą spędzili sobie na porodówce całkiem uroczy dzień czekając na swoje Szczęście Największe. Jakby mi ktoś wtedy, w tym dniu powiedział, że to Szczęście będzie takie fajne no nie uwierzyłabym, naprawdę! Trafił się nam chyba najlepszy egzemplarz jaki wtedy na porodówce dostać można było. Ale do meritum Mamo, do meritum!
Był więc plan następujący – Mama z Tatą biorą wolne, abyśmy mogli sobie we własnym gronie świętować do woli. Aby było ciut niespodzianek, dużo radości i mnóstwo zabawy. I powiem szczerze, że prawie nam się udało…
Noc przed urodzinami Rodzice spędzili na tworzeniu różowych dekoracji. Widok Taty robiącego pompony w kolorze fuksji pod osłoną nocy zapamiętam do końca życia ;) Czego się nie robi dla najukochańszej córeczki? :) Jak widać można zrobić wszystko, aby tylko wywołać uśmiech na twarzy dziecka! Dekoracja która zawisła pod sufitem powiem nieskromnie wyszła nam całkiem przyjemnie… nie mogłam więc doczekać poranka, kiedy zobaczy te całe różowe wspaniałości Mała Po.
Był środek nocy a mama zdjęcia robiła, bo miałam wrażenie, że rano możemy już zastać inny widok, bo się to przy suficie nie utrzyma.

Na szczęście nic się takiego nie stało i rano Mała Po podnosząc głowę do góry zobaczyła to:

Reakcji jej się spodziewaliśmy, była dokładnie taka jaką założyliśmy w nocy. Wybiegła rano ze swojego pokoju, stanęła jak wryta, otworzyła oczy szeroko, aby sprawdzić czy to co widzi się jej nie śni, zamarła w zachwycie, aby w końcu krzyknąć na całe gardło: „Nudne!” Rodzice się uśmiechnęli, bo wiedzieli, że to wyraz najwyższej akceptacji i swą robotę wykonali na odpowiednim poziomie ;) Zatem skoro dekoracje zostały zaakceptowane można było zająć się odpakowaniem prezentu. Na ten dzień przygotowaliśmy małą czytelniczą niespodziankę z ukochaną ostatnio Martynką. Dużą część prezentów Mała Po otworzyła już wcześniej, bo musieliśmy jakoś przetrwać chorobowe dni, które nas dopadły przed urodzinami, a otwieranie nowych paczuszek, które kryły różne skarby było idealnym sposobem na przetrwanie i umilenie choroby. Tym też sposobem w sprytny sposób ominęłam skojarzenie, które chcąc nie chcąc w głowie dziecka się tworzy urodziny = góra prezentów. Daleka jestem od zasypywania dziecka prezentami z tej okazji, bo z takiego stanu rzeczy już prosta droga do materializmu i oczekiwania podarków, bo przecież są urodziny! dlatego chciałam aby dzień urodzin kojarzył się jej bardziej z czasem spędzonym z rodzicami, z atrakcjami, które na co dzień nie występują… chciałam żeby zapamiętała go jak dzień niezwykły, ale niekoniecznie niezwykły, bo były prezenty…


Zatem głowie już mieliśmy inny plan! Po przeczytaniu kilka razy pod rząd Martynki i pysznym śniadaniu pobiegliśmy do kina! Repertuar sprawdzony, film wybrany… Środek tygodnia, seans w środku dnia. Sytuacja wydaje się wręcz idealna do tego, aby Mała Po rozpoczęła swą przygodę z kinem. Wydawało nam się, że sala kinowa będzie tylko nasza, ewentualnie podzielimy ją z kilkorgiem dzieci i będziemy mieć seans prawie prywatny. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna! w kinie tłum, dzieci więcej niż w przeciętnej podstawówce! Mina mi trochę zrzedła, bo nie tak wyobrażałam sobie pierwszą wizytę Małej Po w kinie. Liczyłam na kameralność, a czekał nas seans z mnóstwem komentarzy, chrupaniem popcornu za uszami i otwieraniem puszek coli w odstępach plus/minus 5 minut. Więc może chociaż fajne miejsca uda nam się jeszcze dostać? a gdzie tam! w drugim rzędzie! czyli jeszcze do całego pakietu przyjemności dodajemy zadzieranie głowy przez około 1,5 godziny (po kilku dniach odkryłam, iż na biletach pisało jak byk, iż miejsca mamy w rzędzie 12! czyli wcale nie tak źle, ale już byliśmy wtedy po seansie w rzędzie drugim ;)).

A więc bilety zakupione, zatem ahoj przygodo! Mała Po wyrusza na pierwsze spotkanie z ekranem kinowym. Wybraliśmy Baranka Shauna. Nieprzypadkowo. Przeczytałam recenzje, oglądnęłam kilka zdjęć, zapoznałam się z fabułą. Wydawało mi się, że lepiej wybrać nie mogliśmy. Film przyjemny zarówno dla dziecka jak i rodzica. Idealny na pierwszy film oglądnięty w kinie. I mniej więcej przez godzinę rzeczywiście tak było. Mała Po zachwyt wyrażała powściągliwie (no ten typ tak już ma i chyba się to nie zmieni), jednak nie widać było znudzenia, więc można było już powoli ogłaszać sukces. Jednak w pewnym momencie w filmie pojawia się hycel. Postać negatywna, która łapie bezpańskie zwierzątka i umieszcza je w klatkach. Widzę przerażenie w oczach mojego dziecka, próbuję ją uspokoić. Bezskutecznie. Zaczyna płakać i płacze dopóki hycel jest na ekranie. Hycel znika, wszystko wraca do względnej normy. I tak jeszcze kilka razy. W końcu film się kończy. Wychodzimy z kina, przytulamy się, całujemy, uspokajamy. Jest dobrze. Kino mimo wszystko się spodobało. No gdyby nie ten hycel. Wrażliwość mojego dziecka zaskoczyła mnie po raz kolejny, bo”przecież nie można zamykać małych zwierzątek”… No nie można. Racja. Tyle razy mówię, że Klamotowi krzywdy nie może robić, a sama wzięłam ją na film gdzie zwierzętom krzywdę się czyni… i mimo, że w całym tym filmie to naprawdę niewielki epizod to pluję sobie w brodę do tej pory, że nie zwróciłam na to wcześniej większej uwagi. Następny film, który wspólnie w kinie obejrzymy prześwietlę z każdej strony dużo wcześniej…
Mimo wszystko uważam, że urodzinowy dzień całkiem się nam udał. A o hyclu zapomnimy bardzo szybko.
Mam nadzieję, że zapamięta ten dzień tak jak ja pamiętam dzień swoich czwartych urodzin. Nie pamiętam trzecich urodzin, nie pamiętam piątych. Pamiętam czwarte. Pamiętam jaka była wtedy pogoda, jak pachniało powietrze. Pamiętam tenisówki granatowe w białe grochy, które kupiła mi w tym dniu mama i pamiętam jak się z nich cieszyłam i jaka dumna szłam do domu wracając ze sklepu obuwniczego. I okienko pocztowe, które na urodziny od koleżanki Ewy dostałam. Pamiętam te puste telegramy, które można było wypełniać i miniaturowe pocztówki, na które naklejało się malutkie znaczki. Trzeba było jednak użyć kleju, ślina w ich przypadku nie działała… a najbardziej pamiętam to, że wtedy byłam szczęśliwa, bo mama w domu, a nie w pracy była…
Najdrobniejsze szczegóły pamiętam. I opowiedziałam o tych moich 4 urodzinach mojej czteroletniej córeczce. Po cichu liczę, że te jej czwarte urodziny też się jej tak przyjemnie w pamięć wbiją.
Nie obyło się też bez zdjęć tego dnia, które będą miłą pamiątką. Trudno o nie nie było, bo Mała Po pół dnia spędziła stojąc na stole, aby móc dotykać pomponów ;)












A jeśli jesteście ciekawi jak wyglądało różowe przyjęcie urodzinowe to zapraszam wkrótce :)